Zmiotki i kasztany

 

Zbliża się jesień.

Jednym z jej atrybutów są kasztany, żródło uciechy dla dziatwy szkolnej i przedszkolnej, cenny surowiec do produkcji ludzików.

Dziś kasztany może zbierać każdy. Kiedyś kasztany, czy raczej ''ziarna kasztanowe'', bo taka przed stu laty była urzędowa nazwa owoców drzewa zwanego w języku polskim kasztanowcem, a po łacinie Aesculus hippocastanum, wolno było zbierać tylko za zgodą świetnego magistratu miasta Krakowa.

Dochód ze sprzedaży zbioru kasztanów był osobną pozycją w budżecie miejskim.

Nie była to pozycja znacząca.

Zdaniem niektórych urzędników nawet zdecydowanie zbyt niska.

Gdy w roku 1910 ogrodnictwo miejskie zgłosiło, iż szacuje przyszłoroczne wpływy ze sprzedaży kasztanów na kwotę 30 koron, miejska kasa obrachunkowa zaprotestowała.

Zdaniem urzędników odpowiedzialnych za stan miejskich finansów przyczyną tak małych dochodów ze sprzedaży była praktyka sprzedawania kasztanów z wolnej ręki.

Celem ukrócenia tej nagannej praktyki dyrektor miejskiej kasy obrachunkowej postulował, aby na przyszłość sprzedawać owoc kasztanowy w drodze licytacyi.

Kwota 30 koron była rzeczywiście symboliczna.

Bułka kosztowała wówczas dwa halerze, a kupiec Baruch Herz Reichmann, poddany rosyjski, za przyjęcie w poczet mieszkańców Krakowa - nie można było otrzymać obywatelstwa austriackiego bez uzyskania przynależności do jakiejś gminy - musiał w tym czasie zapłacić 200 koron.

Postulat kierującego miejską izbą obrachunkową dyrektora Krzyżanowskiego, aby kasztany sprzedawać w drodze przetargu, nie był nowym pomysłem.

Wkrótce wyjaśnił to w stosownym piśmie urzędowym miejski ogrodnik Bolesław Malecki, gospodarz na krakowskich Plantach, który bez wątpienia poczuł się dotknięty oskarżeniem o niegospodarność.

Pan Malecki, człowiek bardzo zasłużony dla krakowskiej zieleni, prawdziwy ogrodnik artysta, włodarzył na Plantach od wielu lat.

Na funkcję miejskiego ogrodnika powołał go jeszcze prezydent Mikołaj Zyblikiewicz.

Mógł więc w urzędowej korespondencji powołać się na wieloletnie doświadczenie.

Poinformował zatem władze miasta, że: corocznie w jesieni zajmuje się Magistrat sprawą sprzedaży zbioru kasztanów z plant.

Od r. 1897 licytacya nie doprowadziła do żadnego rezultatu dla braku oferentów.

W r. 1900 sprzedano zbiór z wolnej ręki za 20 kor., z lat 1901 / 903 za 30 kor.

W r. 1899 - 1904 i 1905 nie sprzedano nic z powodu braku kupców.

Postulował również Malecki: aby na przyszłość sprzedaży w ogóle nie ogłaszać, ponieważ drzewa kasztanowe są coraz starsze - a drzewo to jest z natury swej kruche - i nie trudno o wypadek lub połamanie drzewa.

Jako ciekawostkę warto przypomnieć zasadę, jaka obowiązywała przed rokiem 1897, gdy jeszcze przeprowadzano udane licytacje.

Otóż zwycięzca przetargu zobowiązany był - oprócz uiszczenia w kasie miejskiej stosownej kwoty - przekazać miastu sto kilogramów wyborowych ziarn kasztanowych.

Niestety, zachowane dokumenty miejskie z tamtych czasów nie zawierają żadnej informacji, jakie było przeznaczenie owego cetnara kasztanów.

Wbrew temu, co twierdził miejski ogrodnik, krakowskie kasztany wzbudziły zainteresowanie przynajmniej jednego oferenta.

24 sierpnia 1910 r. wpłynęło do krakowskiego magistratu pismo wiedeńskiej firmy A. Grünwald Klenganstalt Samen und Holz - Handlung.

W piśmie tym deklarowano gotowość wzięcia udziału w przetargu.

Niewątpliwie pan Grünwald traktował swoją ofertę bardzo poważnie.

Do listu załączył pustą, zaadresowaną do siebie, kopertę z naklejoną marką pocztową.

Koperta ta zachowała się do dziś w krakowskim archiwum.

Najjaśniejszy Pan Franciszek Józef na zdobiącym ją znaczku ma dziwnie smutny wyraz twarzy.

Jest to zupełnie zrozumiałe.

Z pewnością zasmuciła go bardzo postawa krakowskich urzędników.

Jeden z nich ograniczył się do opatrzenia listu pana Grünwalda adnotacją urodzaj kasztanów jest lichy i nie ma naco licytacyi ogłaszać.

Żaden jednak nie pomyślał o poinformowaniu wiedeńczyka, jaki los spotkał jego ofertę.

Ta dziwna gorliwość i nadzwyczajne zaangażowanie w kwestię kasztanową mogą się wydawać niezrozumiałe.

Dają się jednak łatwo wytłumaczyć.

Urzędnicy pisząc pisma i polemizując w sprawie z pozoru błahej oraz niewartej zachodu, wiedzieli dobrze, że spełniają oczekiwania krakowskich radnych.

Było bowiem w tamtych czasach wielu ojców miasta patrzących urzędnikom na ręce z wielką uwagą.

Trafiali się też i tacy, którzy starali się rozmaitymi sposobami zwiększyć dochody gminy.

Najbardziej znanym z nich był radny Jan G.

W roku 1911 wsławił się on wniesieniem pod obrady świetnej rady miejskiej rezolucyi w sprawie nawozu i zmiotków.

Miała ona zobligować magistrat, aby ten, bez zbędnej zwłoki, zastanowił się sposobem sprzedaży nawozu ze stajen gminnych i zmiotków z ulic i placów targowych w tym kierunku, aby z tego żródła uzyskać większy dochód roczny.

Trzeba jednak przyznać lojalnie, iż w tym przypadku większość rady miejskiej nie poparła radnego G. i dochód ze zmiotków nie zasilił kasy miejskiej strumieniem gotówki.

Tekst: Michał Kozioł
Źródło: "Dziennik Polski" 24 września 2005 r.

Zobacz Także

blog You tube facebook Twitter

Kontakt


E-mail: fortyck@fortyck.pl

Fortyck.pl