Kierownik prosi panią do tańca!

 

- Czy mogę panią prosić? - skłonił się przede mną ongi w sylwestrową noc w krakowskim Feniksie jeden z luminarzy naszej telewizji.

- Dlaczego właśnie mnie? - spytałem, głęboko wzruszony.

- Na sali jest tyle innych pięknych dziewczyn...

- Bo - zachwiał się lekko gwiazdor - bo pani jedna wygląda przyzwoicie...

Hulaj dusza, piekła nie ma!

Sylwester!

Polak w sylwestra bawił się od zawsze.

Skłonny jestem przypuszczać, że to właśnie na ostatni dzień roku wyznaczono ongi postrzyżyny młodego Ziemowita.

Stary Piast, władający Lechitami od r. 840, poszedł w koszta i zabawa miała być, że hej.

Koło południa do chaty kołodzieja zapukało dwóch nieznanych przybyszów, jak się póżniej okazało, aniołów.

- O, kurwa! - zawołał jeden z nich, potknąwszy się na ośnieżonej ścieżce.

- Rzepicha, weż no to całe kurestwo i zamknij w kurniku, bo mi się goście pozabijają! - ryknął kołodziej.

Skromny założyciel dynastii Piastów bynajmniej nie użył słowa powszechnie uznanego za nieprzyzwoite: ptaszę, o które nad Kruszwicą potknął się anioł było samicą koguta, kurą vulgo kurwą - i niczym więcej.

Anioły jednak - przewidując tendencje rozwojowe języka - zgorszone były okrutnie, co - jak wiadomo - jest najlepszą promocją rzeczy, która gorszy.

Kiedy w Nowy Rok pozbawiony kędziorów Ziemowit poszedł na spacer nad Gopło, z chat dobiegały go już zduszone szepty: - Ale go, kurwa, w sylwestra ostrzygły!

Kronikarze (osoby, przypomnijmy, wyłącznie duchowne) tych bluzgów nie odnotowywali, ale wiemy skądinąd, że samica wielkopolskiego koguta towarzyszyła odtąd każdemu polskiemu sylwestrowi.

Jakże jednak mogło być inaczej, skoro przez całe wieki w ostatnim dniu roku:

- na podwórzu parobcy (bywało, że i dziewki) ostro strzelali z batów i nie było sylwestra, żeby przynajmniej o jednym oku mówiło się odtąd wyłącznie w czasie przeszłym;

- trzeba było domowym i służbie wręczać podarki, a czasy (nie tylko za Franca Józefa) były ciężkie;

- i w czeladnej, i na pokojach panny od rana psuły powietrze kapiącym na rozpaloną blachę gorącym woskiem i parzyły sobie dziewicze dłonie i podołki płynnym ołowiem;

- w sypialniach dziewki - obowiązkowo w stroju Ewy - stawały przed lustrem, szukając obok swego odbicia postaci przyszłego męża: wyśnionego, szlachetnego, kształtnego rycerza.

Gdy jednak (często) pokazywał się diabeł - cały dom trząsł się od dziewiczego płaczu;

- sąsiedzi mieli miły zwyczaj podkradania części wyposażenia chałupy czy dworu i lokowania skradzionego sprzętu (najczęściej wozu drabiniastego) w miejscach trudno dostępnych, na przykład na dachu kolejnego sąsiada.

Najbardziej spokojny człowiek na ten widok musiał ryczeć jak tur i przywoływać na świadka samicę koguta.

Ach, jakże ciężko mu było składać stosowne życzenia noworoczne: Bóg cię stykaj (spotykaj), kochany sąsiedzie!

Do siego (następnego) roku!

Taki mniej więcej obraz zastali w Kalinowie świeżo odsiekani wraz z królem Janem pod Wiedniem dwaj bracia - Stefan i Zbigniew, spędzający sylwestra A.D. 1683 w sławnym w całej okolicy Strasznym Dworze.

Strasznym, gdyż tamtejsze liczne panny nigdy nie siedziały na koszu, stanowiąc upiorną konkurencję dla dworów sąsiednich.

A pamiętajmy, że dzięki ustawicznym wyprawom wojennym szlacheckiej młodzieży w Rzeczpospolitej na jednego rycerza, w dodatku zakutego w zbroję, przypadało w końcu XVII wieku s i e d e m dziewic!

Rzecz całą opisał już w 1861 r. Kazimierz Władysław Wójcicki, Stanisław Moniuszko zrobił z tego cztery lata póżniej całą operę, przypomnijmy więc tylko podstawowe fakty.

Po powrocie z wyprawy na Turka dwóch synów Stolnika pojechało ''po sąsiadach'' odbierać, co im tam świętej pamięci ojciec pozostawiał.

Najbliżej im było do pana Miecznika do Kalinowa, gdzie pojechali ''po zimowej grudzie w sam dzień Sylwestra''.

Przyjęto ich serdecznie, acz z pewną rezerwą, jako że ich stryjenka próbowała przejść Miecznikowi przez rozum: ''Choć moi krewni, jakoś nie po męsku rzewni, ani podobni do swego protoplasty, zabobonni, trwożliwi, istne dwie niewiasty''.

Twierdziła również, że braci płeć piękna nie interesuje, że chcą spać wyłącznie razem etc.

Dziś takie rzeczy zapewne potraktowano by w Kalinowie jako normalkę, ale wtedy obudziły czujność pana Miecznika.

''Takich zięciów nie chcę wcale'' - śpiewał Miecznik, gdy wieczór sylwestrowy już się rozwijał, a panienkom (''jak anioł dzieweczki, przędą sobie, przędą, jedwabne niteczki'') wylał się z wosku rycerz.

Stefan i Zbigniew usiłowali coś tam tłumaczyć, lody zaczęły topnieć, ale - sylwester nie sylwester - trzeba było iść spać.

Panny, zamiast do pościeli, schowały się jednak za portretami prababek, a stary klucznik Miecznika, Skołuba, postraszył starego służącego braci, Macieja, opowieścią o zepsutym od stu lat zegarze i dwóch dawno zmarłych, kłótliwych matronach, które ''niejednym się już dały we znaki'' - co przypominał potem przez całe dziesięciolecia w sylwestrowe noce w radiu, a potem i w telewizji wspaniałym basem etatowy klucznik Bernard Ładysz.

''Strach waści?'' - dworował sobie z Macieja.

- ''Zażyj tabaki!''.

W rzeczy samej, nastrój tej sylwestrowej nocy był piękny.

Stary zegar, wieża, światło księżyca, piszczące panny...

No, a jeszcze gdy przed zegarem, który ciął kuranty jak z nut, spotkało się dwóch zazdrosnych i, jak się okazało, chutliwych braci!

''Przedziwne to spotkanie, co robisz tu, Stefanie?

Któż zgadnąć się spodziewa, co wiodło tu Zbigniewa?''.

Klasyczna sytuacja groziła klasycznym mordo - lub szablobiciem, na szczęście okazało się, że jednego myśli ściga panna Hanna, a drugiego Jadwiga...

Zaś panienki, pewne już zwycięstwa, zaczęły prześcigać się w deklaracjach, że ''Gdy z woli Nieba ofiary trzeba - to narzeczona trwogę pokona.

Nad ślubne gody rycerzu młody sama ci wskaże święte ołtarze''.

Chodziło im o uspokojenie braci: jeśli zapachnie wam znowu wojenka, to proszę bardzo, koń gotów i zbroja, możecie się wyrwać do hetmanów w pole, my nie będziemy protestowały.

I oni, Stefan i Zbigniew, w tę zaczarowaną noc w kalinowskim dworze skłonni byli w to wszystko uwierzyć!

Zaiste, straszny był to dwór...

Rano instynkt samozachowawczy, choć przytępiony, kazał braciom w ostatniej chwili wyjeżdżać, ale Miecznik zagrał na ich ambicjach, wołając: ''Cóż to, strach was obleciał?''.

No więc, ugodzeni tymi słowami w miękkie podbrzusze, przyklękli i poprosili o rękę panny Hanny i panny Jadwigi, a obie te piranie, już pewne swego, zaczęły sobie natychmiast z nich dworować: ''Jakże będzie, panie bracie, gdzie wasz niezależny stan?

Nie ma niewiast w waszej chacie?''

Ten tragizm, ten apel o nieuleganie wzruszeniom, w noc sylwestrową wiernie oddał Moniuszko, ale cóż...

Nikt nie odczytał jego opery jako osobistej tragedii dwóch młodych herosów, zmuszonych do rezygnacji z udziału w czynie zbrojnym na rzecz pracy na roli, z chłopami, wśród, za przeproszeniem, gumien.

Bo żadne wici nie pomogą, gdy w domu kwilą krewni, trwożą się dzieci, a małżonka krzyczy od proga: - No proszę, jedż, walcz, czy ja ci bronię?

Czy ja w ogóle mam w tym domu coś do powiedzenia?

No, na co czekasz?

Dalej nie przypominam, bo sami znamy to doskonale, jeśli nie z Wójcickiego (według którego w Strasznym Dworze znalazł sobie żonę i stary Maciej, a nawet zupełne popychadło parobczak Jasiek poprowadził do ołtarza tłustą służącą Miecznika Magdalenę), to z Moniuszki albo i z naszych rodzinnych, nie zawsze radosnych doświadczeń.

Bo sylwester nie zawsze był nocą pełną radosnych uciech, o czym zaświadczyć może choćby ''Dziewczynka z zapałkami'' Hansa Christiana Andersena, usiłująca sprzedać swe zapałki właśnie w noc sylwestrową.

Na szczęście autorowi nie należy wierzyć do końca: miał manię prześladowczą ''w temacie ogień'' i osobiście dam głowę, że tak naprawdę była to historia z happy endem.

Jeden jedyny raz widziałem zapłakanego sylwestra.

Było to w r. 1992 w Pradze, w noc pożegnania Czechów i Słowaków, których niekonsultowana ze społeczeństwem obu republik decyzja polityków pozbawiła wspólnego państwa.

- S bohem! - powiedział o północy prezenter telewizji czeskiej.

- Na shlednou! - uśmiechnął się smutno Słowak.

I było po wszystkim, jeśli nie liczyć łez na moście Karola lub na placu Wacława.

No, ale wracajmy na własne, polskie podwórko.

''Precz, precz od nas smutek wszelki, zapal fajki, staw butelki''.

Jest XIX w., cała Galicja skuta lodem, póżno, zegary biją dziewiątą, w dworkach, dworach, w chatach włościańskich dogasa sylwestrowy wieczór.

Już niedługo, o północy, na kolei im. Arcyksięcia Karola Ludwika i na wszystkich odcinkach Kolei Transwersalnej od Żywca do Husiatynia rozlegnie się gwizd parowozów: zgodnie z zarządzeniem krakowskiego dyrektora kolei Wiktora Kolosvarego na Nowy Rok część pary idzie w gwizdek.

Na progu swego nowo wybudowanego domu w Chorkówce na Podkarpaciu staje odziany w czarną czamarę Ignacy Łukasiewicz.

Wraca prosto z rafinerii.

- Szkoda, że nie rano! - wita go żona.

- Wracać do domu o tej porze, w dodatku w sylwestra!

Poza tym śmierdzisz ropą!

- Moja droga - wzrusza spokojnie ramionami pan Ignacy.

- Gdybym ja nie śmierdział, ty byś nie pachniała.

Oto jak należy wykorzystywać każdą sytuację, by uświadamiać żonie, co i jak.

Wynalazca lampy naftowej nigdy - według żywej na Podkarpaciu legendy - nie dał się namówić na żadne szaleństwo sylwestrowego wieczoru.

Może dlatego, że był, uczciwszy uszy pań, stuprocentowym abstynentem?

Minęło sporo czasu, nim w Galicji i w innych ziemiach polskich przyjął się - via kraje niemieckojęzyczne - zwyczaj witania nowego roku na nocnych szaleństwach.

Pierwszy skusił się na to - jakże mogłoby być inaczej - Lwów i tam właśnie doszło w r. 1880 do straszliwego balowego skandalu.

W czasie mazura wodzirej, niejaki Weryha - Darowski, uderzył łokciem w brzuch samego Najjaśniejszego Pana cesarza Franciszka Józefa I!

- Pardon, Majeste - ukląkł natychmiast zbrodniarz, co jednak niewiele dało.

Monarcha nie pozwolił wprawdzie panu Darysze popełnić samobójstwa, lecz skazał go na karę znacznie dotkliwszą: wbrew tradycji wodzirej nie został mu po balu przedstawiony...

Tuż po odzyskaniu niepodległości 31 grudnia 1918 r. ''Ilustrowany Kurier Codzienny'' zainspirowany przykładem Wiednia apelował ''zarówno do władz, jak i ogółu społeczeństwa, aby przez niewielki wysiłek woli położono ostatecznie kres temu typowo niemieckiemu barbarzyństwu, jakim aż dotąd był u nas tzw. Sylwester''.

Autorzy apelowali do wszystkich, którzy mają zamiar w tym dniu ''w jakimś potępieńczym zapomnieniu dać upust nieuzasadnionej namiętności i podnieceniu'', by okiełznali swoje żądze: wymaga tego sytuacja na frontach.

Kraków apelu nie posłuchał, no, może nieco zmniejszył konsumpcję.

Miasto - choć spokojniej od Lwowa, Poznania czy Warszawy - hucznie bawiło się również w sylwestra 1938 / 39: w ostatnim dniu starego roku do godziny 24.00 wypito wódek monopolowych i spirytusu za kwotę 25 tys. ówczesnych zł.

Tysiąc litrów wódek, 500 l win i 90 hektolitrów piwa towarzyszyło ''zabawie na Titanicu'' w lepszych lokalach.

Ilości te prasa określiła jako ''imponujące'' choć z dzisiejszej perspektywy na kolana one raczej nie rzucają...

Przebojem sylwestrów z lat 20. ubiegłego wieku była wódka z gorzelni w Łańcucie o działającej na wyobrażnię nazwie ''Rżnij, Walenty!''.

Etykieta zachowała się do dziś w gorzelnianym muzeum.

Inspiracji dostarczył wiersz śląskiego poety Augustyna Świdra (według dzisiejszych dziennikarzy sportowych zapewne ''Świdera'') o dziaduniu, który chodzi po wsiach i zarabia na życie grą na lirze, a dobrzy ludzie goszczą go, jak umieją:

Pijcie, dziadku, pijcie zdrowo
Bo wam mróz po plecach chodzi
A gdy wypił - znów na nowo:
- Rżnij, Walenty, Bóg się rodzi!

Dodajmy, że nie wszędzie organizowano zabawy taneczne: Henryk Worcell (Tadeusz Kurtyka), autor sławnej i jak dotąd jedynej powieści z życia kelnerów ''Zaklęte rewiry'', wspomina, że wprawdzie w najelegantszym przedwojennym lokalu Krakowa, Grandzie, w sylwestra grała orkiestra, ale nie do tańca.

Podczas okupacji w sylwestra bawiono się zawsze do rana, bo taki był wymóg godziny policyjnej.

Na stołach obok konwencjonalnej ''siwuchy'' stały gęsto flaszki z samogonem, wychylane pod przybyłą z Protektoratu Czech i Moraw piosenkę:

My młodzi, my młodzi,
Nam bimber nie zaszkodzi...

Po wojnie drugiej... Ha, bywało różnie, jak to w sylwestra.

- Kierownik prosi panią do tańca - informował podwładny na sali balowej swą koleżankę z pracy.

Rzecz działa się na rysunku Andrzeja Mleczki i chyba nie tylko na rysunku.

Na polskich sylwestrach, dansingach, potańcówkach, wieczorkach zapoznawczych etc. panowie brali odwet za cierpienia dawnych wiedeńskich oficerów gwardii cesarskiej, po których księżniczki wysyłały na balach swych kamerdynerów:
- Powiedz majorowi, że chcę z nim zatańczyć najbliższą polkę.

W salach tanecznych restauracji w Zakopanem, Krynicy lub Karpaczu przed karmazynowymi damami z najwyższych przedwojennych sfer zginali się - bywało - w nieporadnym ukłonie przyodziani w garnitury z kort - tenisu wypoczywający na zakładowych wczasach czarnoraboczy: - Czy pani hrabina pozwoli?

Marzeniem mego życia było zatańczyć z błękitną krwią...

I pozwalała, choćby dla satysfakcji opowiadania przyjaciółkom, jak to na sylwestrze w ''Jędrusiu'' czy w krynickim Starym Domu Zdrojowym tańczyła ''Autobus czerwony'' z budowniczym Nowej Huty.

Każdy prawie miał swego środowiskowego sylwestra.

Bawiono się we własnych kółkach w domach prywatnych i zakładach pracy.

W Lublinie A.D. 1945 szczytem wykwintu było podanie gościom tzw. kolejarki - nalewki na niemieckim spirytusie z cysterny, w której utopił się spragniony kolejarz.

W Krakowie dziennikarze i osoby zasługujące na ich przyjażń przez lata bawili się tradycyjnie Pod Gruszką, plastycy na Łobzowskiej, milicja w kasynie przy 18 stycznia (dziś Królewska), armia w macierzystych jednostkach lub (wyższe stopnie i stanowiska) w wojskowym lokalu na Bitwy pod Lenino, dziś Zyblikiewicza, nowohucki kombinat w budynku S - na prawo od wejścia, aktyw partyjny czasem - w latach 50. i 60. - na Solskiego (w siedzibie Komitetu Wojewódzkiego PZPR), dziś św. Tomasza, a czasem różnie.

Ze względu na brak taksówek wszędzie były problemy z powrotem.

Pomagali kierowcy bez taksówkarskiej licencji.

O północy strzelały korki bąbelków sowietskoje szampanskoje (potem, po aferze międzynarodowej, igristoje).

Królowała podawana w temperaturze pokojowej żytnia; w stanie wojennym w powszechnym użyciu były dwie wódki, których smaku nie zapomnę do końca życia: baltic vodka (zwana ''Śmiercią Marynarza'') oraz tfy, zgiń, przepadnij, duchu nieczysty - stołowa.

W eleganckich, snobistycznych towarzystwach pod stolikami trzymano łącką śliwowicę, powtarzając sobie na zakąskę opowieść komendanta naddunajeckiej milicji, którego nowe przepisy zmuszały do energicznej likwidacji bimbrowni: - Jak ta technika poszła naprzód!

Dawniej, jak otrzymałem donos, że gdzieś pędzą, to przed patrolem musiałem posyłać funkcjonariusza, żeby ich uprzedził.

A teraz wystarczy, że zatelefonuję!

''W tym miejscu łza zamiast kropki pada...''

Tekst: Leszek Mazan
Źródło: "Dziennik Polski" 30 grudnia 2005 r.

Zobacz Także

blog You tube facebook Twitter

Kontakt


E-mail: fortyck@fortyck.pl

Fortyck.pl