Pod cesarskim sztandarem
Przez 146 lat z przerwami, od pierwszego rozbioru począwszy, a na pażdzierniku 1918 r. skończywszy, Galicja i Kraków były miejscami stacjonowania sporej części austriackich sił zbrojnych.
Początkowo nowo zdobyta prowincja wymagała wojskowej kontroli dla zapewnienia porządku i posłuszeństwa.
Póżniej, po inkorporowaniu Rzeczypospolitej Krakowskiej, Galicja stała się prowincją nadgraniczną, stykającą się z terytorium potencjalnego przeciwnika i wymagającą z tego względu jeszcze większej obecności wojskowej.
W ten oto sposób, niejako siłą rzeczy, w galicyjski krajobraz wpisane zostały austriackie, a póżniej austro - węgierskie garnizony z ich kaserniami, rajtszulami, placami ćwiczeń, strzelnicami, fortami i dorocznymi urządzanymi z rozmachem manewrami.
Jednocześnie, wraz z wprowadzeniem obowiązkowego poboru, kolejne pokolenia Galicjan miały okazję na własnej skórze (niekiedy dosłownie) zapoznać się ze służbą w cesarskim wojsku.
Prawie 150 lat obecności nie mogło pozostać bez śladów i nawet dziś możemy je odnależć - w językowych zwrotach, odległych obyczajach, na starych fotografiach i w podupadłych budowlach.
A jakie były wzajemne relacje i odniesienia austriackich sił zbrojnych i społeczeństwa Galicji?
Czy była to koegzystencja, z której obydwie strony czerpały korzyści, czy też obojętne sąsiedztwo nie łączone żadnymi, prócz koniecznych, kontaktami, a może raczej wzajemna niechęć przetykana konfliktami?
Obszerny ten temat podjął w swoich badaniach historyk wojskowości z Uniwersytetu Jagiellońskiego Michał Baczkowski.
Wykonując tytaniczną pracę, w archiwach krajowych i wiedeńskich spróbował objąć całość wzajemnych odniesień armia - społeczeństwo.
Skupił się na okresie konstytucyjnym, kiedy to poddana ograniczeniom państwa prawa armia, złożona zresztą z żołnierzy z poboru, miała szansę nawiązać z galicyjskim społeczeństwem lepsze relacje, niż miało to miejsce we wcześniejszych latach, gdy cesarskie wojsko było tylko i wyłącznie okupantem.
Galicja stanowiła przede wszystkim zaplecze rekrutacyjne austro - węgierskich sił zbrojnych.
Co roku do asenterunku stawały kolejne roczniki zamieszkujących Galicję Polaków, Rusinów, Żydów, Hucułów, Czechów i Niemców.
Dzięki zasadzie terytorialności większość z nich odbywała służbę w granicach Galicji.
Dzięki zaś innej ogólnowojskowej zasadzie, gdy przedstawiciele określonej narodowości sięgnęli w jednostce 20 proc. stanu, szkolenie w jednostce tej odbywało się w ich rodzimym języku.
Jak ustalił autor, w 1895 r. polski charakter miało sześć pułków piechoty, dwa bataliony strzelców pieszych i trzy pułki ułanów.
Zdarzało się, że trafiający do polskiego pułku austriacki Niemiec lub galicyjski Rusin przez 2 - 3 lata szkolony był w języku polskim.
Zdarzały się też przypadki prowadzenia urzędowej korespondencji między dowództwem jednostki a lokalną administracją w języku polskim.
Inny, niezmiernie ważny aspekt wzajemnych oddziaływań, to ekonomiczne znaczenie armii dla prowincji.
Galicyjskie miasta i gminy zobowiązane były do zapewnienia cesarskiemu wojsku odpowiedniej ilości kwater.
Posiadanie u siebie garnizonu było z jednej strony rzeczą niezwykle pożądaną ze względów właśnie ekonomicznych, a także prestiżowych.
Z drugiej zaś strony nastręczało sobą wiele kłopotów, niekiedy nawet bolesnych wydatków.
Miasta i gminy, zobowiązane do dostarczenia kwater dla rosnących wraz z każdym międzynarodowym zawirowaniem politycznym garnizonów, zaciągały bajońskie pożyczki państwowe i komercyjne na budowę koszar.
Wydatki koszarowe rujnowały niekiedy budżety mniejszych ośrodków, a wieloletnie zadłużenie miast rosło i wymagało pomocy państwa.
Jednakże bywały i takie ośrodki, które po wybudowaniu koszar i wynajęciu ich wojsku potrafiły dobrze zarabiać.
Nie należał do nich Kraków, którego bilans dochodów i wydatków wojskowych przez prawie cały okres autonomiczny kształtował się ujemnie.
W okresie 1868 - 1914 miasto wydało na wojsko 2 mln 945 tys. koron, a zyskało około 1 mln 695 tys.
Obecność niewielkiego nawet garnizonu stwarzała szansę mitycznych wręcz dostaw dla wojska, na których, jak wiadomo, wyrastały fortuny.
Tymczasem słabo ekonomicznie zorganizowane społeczeństwo Galicji nie potrafiło wyzyskać tej szansy.
Duże nadzieje dla tzw. przemysłu domowego, czyli rzemiosła i chałupnictwa, pokładano w możliwości dostaw obuwia dla wojska.
Niestety, wbrew pozorom liczba zainteresowanych tym rzemieślników galicyjskich wcale nie była duża.
Lenistwo i ospałość, brak wszelkiego zmysłu przedsiębiorczego; brak wykształcenia technicznego; brak oględności; brak odpowiedniej ochoty, wytrwałości i zdolności do zajęcia się fabrykacją - tak oceniano wówczas miejscowych rzemieślników i przedsiębiorców.
Interesem, który bez mała w każdym przypadku gwarantował powodzenie, była oczywiście produkcja i wyszynk alkoholu, tak zawsze lubianego przez żołnierzy.
Na przełomie XIX i XX w. stacjonujący w Galicji wojskowi wypijali alkohol o wartości 2 mln koron rocznie.
Wzrost liczebności załóg niósł ze sobą zwiększenie zapotrzebowania na wódkę i piwo, co powodowało wzrost dochodów gorzelni, browarów, szynkarzy, a także miast garnizonowych.
Mimo wszystko jednak armia była przez lata potężnym inwestorem na terenie Galicji.
Realizując plan ufortyfikowania tej nadgranicznej prowincji, wznoszono szeroko początkowo planowane umocnienia, które póżniej zogniskowały się w dwóch galicyjskich twierdzach - Krakowie i Przemyślu.
Fortyfikacje wznoszone w tych dwóch miastach przez długie lata wywoływały zapotrzebowanie na materiały budowlane, siłę roboczą i fachową.
A prócz nich były przecież jeszcze inne miasta i miejsca, które umacniano - Lwów, Jarosław, Mikołajów, Halicz, Sieniawa, nie wspominając już o licznych wartowniach kolejowych, budynkach koszarowych i magazynowych.
Drugą stroną wojskowych inwestycji były ograniczenia wprowadzone dla budownictwa cywilnego w obrębie twierdz, a także wywłaszczenia gruntów pod obiekty wojskowe.
Generalnie jednak autor pozytywnie ocenia wojskowe inwestycje w Galicji, dziwiąc się galicyjskim posłom, którzy - przynajmniej ich część - uparcie występowali przeciw wznoszeniu tam kolejnych umocnień.
Obok kontaktów służbowych obydwie strony nawiązywały również stosunki towarzyskie i pozasłużbowe.
Podróżnicy zwracają uwagę, że żołnierze austriaccy spotykani na ulicach Krakowa są Polakami i rozmawiają po polsku, odwiedzając kawiarnie i restauracje, czego zupełnie nie spotyka się np. w Warszawie.
Niektóre uroczystości wojskowe zawierały lokalny element w postaci przemówienia dowódcy wygłoszonego w języku polskim, polskiego kazania podczas uroczystej mszy lub też obecność lokalnych władz miejskich.
W kontaktach towarzyskich obowiązywała właściwa hierarchia.
Ziemiaństwo i inteligencja kontaktowały się z oficerami ewentualnie jednorocznymi ochotnikami (i to reprezentującymi właściwy poziom wykształcenia).
Rzemieślnicy przestawali z podoficerami.
Prości żołnierze mogli liczyć jedynie na zawarcie znajomości z przedstawicielami, a w zasadzie przedstawicielkami najniższych warstw społecznych, tj. kucharkami, służącymi, praczkami.
Tak przez lata układały się relacje społeczeństwa Galicji z armią.
Z jednej strony była to armia obca, narzucona i nieżyczliwa, z drugiej zaś jednak swojska, znana i akceptowana.
W końcu przez lata wiele pokoleń mieszkańców Galicji rukowało w jej szeregi i obsługiwało swoje dwa lub trzy lata.
Tekst: Paweł Stachnik
Michał Baczkowski, ''Pod czarno - żółtymi sztandarami. Galicja i jej mieszkańcy wobec austro - węgierskich struktur wojskowych 1868 - 1914''
Wyd. Historia Iagiellonica, Kraków
Źródło: "Dziennik Polski" 5 lutego 2005 r.