Za miasto
Dla współczesnego krakowianina, który najchętniej wędruje aleją Waszyngtona ku kopcowi Kościuszki i czasami nawet dalej, do kopca Piłsudskiego lub na Srebrną Górę, dziwny musi się wydawać preferowany kiedyś, w XIX stuleciu, kierunek wędrówek - w stronę Mogiły.
Nie oznacza to oczywiście, że nasi pradziadowie nie doceniali uroków Zwierzyńca, Salwatora, Sikornika.
Doceniali, ale - jak pisała Maria Estreicherówna: Mniej licznie niż ku mogilskiej kierowano się ku rogatce zwierzynieckiej, chociaż wznosił się tam chętnie odwiedzany dworek z ogródkiem, w którym młodzież grywała w serso.
Prawdę mówiąc, przez całe wieki, nie trzeba było podróżować na Zwierzyniec, aby zaznać rustykalnych przyjemności.
Kraków, chociaż pozornie rozrósł się na molochowaty wręcz sposób, w rzeczywistości zmalał, i to ogromnie.
To, co kiedyś uważano za odległe peryferia, dzisiaj należy do centrum.
Jak już niegdyś wspominałem, kiedy panna Czechówna zaczęła niedomagać na płuca i lekarze zalecili jej wiejskie powietrze, troskliwy ojciec wywiózł chorowitą panienkę w okolice dzisiejszej ulicy Sebastiana, gdzie do woli mogła napawać się ciszą, nieskalaną przyrodą i zapewne kaczeńcami, bo okolica była raczej podmokła.
Aby jednak dziewczyna nie tęskniła za cywilizacją, dowożono jej nie tylko świetne obiadki, ale sprowadzono także wytworną socjetę, no bo jakiego towarzystwa można spodziewać się na zapadłej wsi...
Kraków, prawdziwy, miejski - nie wykraczał poza obręb murów i kiedy któryś z lekarzy założył gabinet w okolicy Karmelickiej, o rzut kamieniem za Plantami, po mieście przeszedł szept, trochę szyderczy, trochę współczujący - kto do niego przyjdzie?
Na przedmieście?
No cóż, zupełnie niedaleko, przy Rajskiej, ryczały krówki i spragnieni rustykalnych wrażeń mieszczanie raczyli się kwaśnym mlekiem.
W dzielnicy Piasek (dzisiaj jej ślad pozostał tylko w nazwie kościoła Karmelitów), w miejscu wielkiego gmaszyska koszar, w ostatnich latach zamienionych na bibliotekę, rosło zboże, a miejscowi, jak senator Kopff, trzymali krowy, codziennie zabierane z obór na pastwisko przez uzbrojonego w bicz i trąbkę zawodowego pastucha.
Praktycznie rzecz biorąc, wieś sięgała nieomal do ulicy Szewskiej.
Wzdłuż dzisiejszej ulicy Karmelickiej wędrowało się wśród ogrodów i pól, zmierzając ku Czarnej Wsi, słynącej z głąbików, i w stronę Łobzowa, także jednego z ulubionych celów pieszych wycieczek.
Zresztą jeżeli przyjmiemy krowy za wyznacznik rustykalności, to jeszcze do niedawna Zwierzyniec był nie tylko półwsiem, ale wsią całą gębą - takie stada czerwonych krów pasły się na Błoniach!
Wróćmy jednak do spacerów pradziadków.
Mniej chętnie niż w stronę Mogiły, ale jednak wybierali się na zwierzynieckie przechadzki.
Poza rogatkę zwierzyniecką zapuszczano się ''Pod Lipki'', na Górę św. Bronisławy, Sikornik i Kopiec Kościuszki - pisała Estreicherówna.
Wzgórze św. Bronisławy oferowało - i to aż do 1854 roku - niezwykłą atrakcję - prawdziwego pustelnika, który zaszył się w głuszy, z dala od miasta.
Okolica była na tyle dzika, że grasowały po niej bandy i kiedyś hultajstwo oblegało świątobliwego męża, nie za bardzo wiadomo po co, skoro pustelnik - niejako na mocy definicji - powinien być biedny niczym kościelna mysz.
Ostatni z krakowskich pustelników ze Wzgórza św. Bronisławy powrócił niedawno, i to w dość osobliwy sposób.
Przed kilku laty na warszawskiej aukcji sprzedano jego portret pędzla Matejki, sensacja nad sensacjami, bo płótna mistrza Jana raczej nie trafiają na aukcje.
Spacery na kopiec Kościuszki (a w pażdziernikową rocznicę śmierci Naczelnika był to wręcz obowiązek!) miały po trosze turystyczny, po trosze patriotyczny charakter, o czym będzie mowa w rozdziale zatytułowanym ''Emaus''.
Niekiedy, jak w 1848 roku, kiedy wrzało w całej Europie, wyprawy te zamieniały się w prawdziwe patriotyczne manifestacje.
Do młodzieży przemawiał wówczas Teofil Aleksander Lenartowicz.
Po inkorporacji Krakowa wycieczki ustały, wkrótce kopiec został opasany czerwonymi murami fortów i skończyły się wyprawy na jego szczyt, a raczej zostały ograniczone do minimum.
Krakowianom pozostało jedno - pocieszanie się, że mogiła otoczona pierścieniem murów wygląda jeszcze piękniej.
Podobnie rzecz się miała z Krzemionkami, niegdyś przyciągającymi amatorów spacerów.
Także je ufortyfikowano, zabraniając wstępu na kopiec Krakusa.
Spod klasztoru Norbertanek zaczynały się dłuższe wyprawy, ale także jego okolice stanowiły cel wypraw.
Ze Zwierzyńca galerami przeprawiali się krakowianie na Dębniki i Rybaki.
Na majówki, na Kępę na Zwierzyńcu, ocienione topolami miejsce na Zwierzyńcu.
Zapewne kąpano się w czystym - jeszcze do lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku! - wiślanym nurcie, chociaż miejscami rzeka bywała niebezpieczna.
Nieco powyżej klasztoru z szumem rozbijała się o wapienne głazy, tworząc grożne wiry.
W spisywanych na obczyżnie, pełnych tęsknoty wspomnieniach zatytułowanych ''Mój Kraków'' Zygmunt Nowakowski opowiada, jak się nieomal utopił się w tym grożnym miejscu.
Kamienie usunięto, chyba w latach sześćdziesiątych, wysadzając je w powietrze, co wzbudziło pewne obawy.
Przeciwnicy uregulowania nieco dzikiej w tej okolicy Wisły argumentowali, że wywołana sejsmiczna fala dotrze do niezbyt odległego Wawelu, narażając go na szwank.
Jednak okolice norbertanek stanowiły przede wszystkim coś w rodzaju przystanku na drodze do kopca, Sikornika, Bielan.
Jeszcze w czasach mojego dzieciństwa raz w roku, na Zielone Świątki, ruszały stąd, ku kamedulskiemu klasztorowi na Srebrnej Górze, platony - wielkie platformy, zazwyczaj służące do przewozu węgla.
Z okazji święta zamiatano je starannie, może nawet myto i strojono zielonymi gałązkami brzozy lub tatarakiem.
Nawet konie, potężne perszerony, potrząsały głowami zdobionymi zielenią.
Platony toczyły się ku Srebrnej Górze ulicą Księcia Józefa - z turkotem kół, przy dżwiękach muzyki, bo na każdym nieomal wozie zasiadał harmonista - zadowolony, podpity, o twarzy równie czerwonej jak miechy jego harmonii.
A na Bielanach, pod klasztornymi murami, rozsiadały się kramy, piszczały blaszane trąbki, nęciły lody i cukrowa wata.
Trwał zielonoświątkowy odpust, ale jeszcze większą atrakcją - przynajmniej dla pań - była możliwość odwiedzenia klasztoru Kamedułów, tylko kilka razy w roku otwartego dla kobiet.
W podobny sposób, furmankami, jeżdżono na Bielany także w dziewiętnastym wieku, ale nie tylko.
W 1860 roku - co pieczołowicie zanotowali kronikarze! - kursował nawet omnibus, zaś dziesięć lat wcześniej po raz pierwszy w stronę Bielan ruszył parowy stateczek.
Nazywał się oczywiście ''Kraków''.
Zwolennicy podróży wodnym szlakiem zyskali świetny środek lokomocji, z pewnością o wiele wygodniejszy niż kursujące wcześniej galary.
Wyjazdy na Bielany były obowiązkowe, nie tylko dla krakowian, ale także dla austriackich oficerów, którzy na polanie pod klasztorem, pod czarno - żółtymi flagami, zachowywali się w sposób dla statecznych mieszkańców miasta wręcz gorszący.
W rzeczywistości po prostu bawili się swobodnie.
Jak atrakcyjne były bielańskie wyprawy, niech świadczy wydarzenie zanotowane przez Marię Estreicherównę: Najczęściej wybierały się na Bielany liczniejsze towarzystwa, złożone z kilku zaprzyjażnionych domów.
Wesołe komentarze obudziła raz taka majówka, gdy pewien farmaceuta, obrażony, iż go nie zaproszono, zemścił się dostarczeniem musujących proszków, mających rzekomo posłużyć do przyrządzania sztucznej limoniady, a które wywołały u uczestników tak gwałtowne i nieoczekiwane skutki, iż trzeba było co rychlej wracać do domu...
Jednak krakowianie udawali się na Bielany nie tylko gnani chęcią rozrywki, ale także zobligowani honorem, aby nieopodal klasztoru staczać pojedynki.
Na szczęście zazwyczaj wszystko kończyło się dobrze, zwłaszcza jeżeli sprawę w swoje ręce wziął Wojciech Kossak, właściciel pięknego zielonego automobilu: Tym zielonym ''Austinem'' woził Wojciech nie tylko piękne damy, ale również i gwałtem chcących się strzelać ''dżentelmenów'' - pisała Magdalena Samozwaniec.
- Jazdy te odbywały się o sinym świcie i kierowane były na Bielany, gdzie na polanie koło klasztorów ojców kamedułów zwykle odbywały się pojedynki.
Kossak woził na Bielany nie tylko pojedynkowych przeciwników, nie tylko sekundantów, ale także termos pełen kawy ze śmietanką, bułeczki, wędlinkę i przede wszystkim - mocną nalewkę.
Gdy majowym zielonym świtem całe ponure towarzystwo z zasępionymi, złymi twarzami wygramoliło się z obszernego wozu, Wojtek rzekł: - wiecie co, moi panowie, nim zaczniecie się bić, przekąśmy cośkolwiek.
Spojrzeli na niego jak na wariata: - W takim momencie ''przekąsać''!
Ten Kossak miewał pomysły!
- No ja jestem głodny jak wilk - dodawał i począł rozkładać na zielonym stole polanki najpierw obrusik, który znajdował się w podróżnej kantynie, talerzyki, noże, widelce, kubki.
Posępni panowie początkowo się wzbraniali, po czym nie wytrzymywali nerwowo, zaczęli pić kawę i chrupać bułeczki z kiełbasą.
- No, a teraz po jednym! - zawołał uprzejmy gospodarz i począł polewać wódkę do srebrnych kubeczków.
- Trąćcie się! - zawołał po drugim kieliszku do powaśnionych.
- Co będziecie się bić, kiedy życie jest piękne, psiakrew!
Wojciech Kossak - smakosz, żeby nie powiedzieć żarłok - wiedział, że dobrym jadłem i napitkiem można wiele zdziałać.
Zresztą sam miał pewne doświadczenia pojedynkowe, o których swojego czasu mówił cały polski Paryż.
Przed pojedynkiem na pistolety w Lasku Bulońskim uratowało go jednak nie śniadanie na trawie, ale spowiednik przeciwnika, hr. Czorsztyńskiego.
Poczciwy ksiądz oświadczył, że albo pojedynek, albo rozgrzeszenie i hrabia, gorliwy katolik, w ostatniej chwili rzucił pistolet na ziemię.
Krakowianie chętnie - i gromadnie - udawali się też na Wolę Justowską, co było wyprawą daleką i trudną, trzeba było przechodzić przez rozlewiska, a to od ubranych w długie suknie dam wymagało i sporego wysiłku, i pewnej odwagi.
Dlatego na końcu ulicy Wolskiej, dzisiejszej Piłsudskiego, przy moście na Rudawie (pamiętajmy, że wówczas ta rzeczka, a raczej jedna z dwóch jej odnóg, płynęła wzdłuż dzisiejszej ulicy 3 Maja) czekały na pasażerów furmanki.
Co niedzielę kursował także omnibus.
Niejako po drodze na Bielany, ale dalej niż Wola, znajdował się inny cel niedzielnych wypraw krakowian - Panieńskie Skały w Lasku Wolskim, miejsce owiane legendą, malownicze i dzikie.
Biwakowano tutaj chętnie i gromadnie, palono ogniska, zbierano grzyby.
Szczególnie wielkim admiratorem skałek był Ambroży Grabowski, który swoją miłością do tego miejsca zaraził innych krakowian.
Niedzielne wyprawy - piesze, samochodowe, autobusowe - do Lasku Wolskiego trwają do dzisiaj.
A sam lasek niezmiennie wydaje się dzieciom miejscem szczególnym.
W zależności od wieku i ostatnich lektur zamienia się w egzotyczną krainę - a to w pełną Indian puszczę, a to amazońską dżunglę, a to bór prastary, prapolski.
Lilka Kossakówna, przyszła poetka Pawlikowska - Jasnorzewska, znalazła w Lasku Wolskim... Olimp.
Jak pisała jej siostra, Magdalena Samozwaniec: zamiłowanie Lilki do legend greckich i znajomość Olimpu były zdumiewające u zaledwie dziesięcioletniej dziewczynki.
Jej zabawy w bogów greckich, do których nakłaniała dzieci Jacka Malczewskiego i swoją młodszą siostrę, były odgrywane przez nią z całą powagą i pietyzmem.
Wzgórze w Lasku Wolskim było Olimpem, z którego bogowie spływali na ziemię na skrzydłach zrobionych z japońskich parawanów.
Lilka była żoną Zeusa, Herą, Rafał Malczewski bogiem najwyższym - Zeusem.
Z braku mężczyzn młodszą siostrzyczkę przeznaczyła na pana królestwa umarłych, Hadesa, mimo jej jęków i popłakiwań.
Bogowie pili nektar i ambrozję, czując jej boski smak, mimo iż była to biała kawa, którą w butelkach zabierano ze sobą na tę ''majówkę'', jak to się wówczas mawiało.
Lilka kładła na swoje długie, jasne włosy wieniec z konwalii i leśnych ziół, i takie same nakładała na głowy tamtych ''bogów''.
A w pobliżu Olimpu siedziały na trawce ich matki - pani Malczewska i mama Kossakowa - które plotkowały o swoich pokojówkach, o modzie, i wcale się nie dziwiły, skąd u tej dziesięcioletniej dziewczynki tak niezwykłe pomysły i taka znajomość mitologii.
Od czasu do czasu któraś z niechętnym zaniepokojeniem spoglądała na spływające ze wzgórza dzieci i wołała: ''Tylko uważajcie, aby któreś z was nie złamało nogi!''.
Jeżdżono na Bielany, jeżdżono - lub udawano się pieszo do Lasku Wolskiego - ale miejscem majówek był także o wiele bliższy Sikornik, i to od dawna, bo w maju 1862 roku Ambroży Grabowski zanotował: Rocznica - dnia trzeciego maja na Górze Błogosławionej Bronisławy w lasku Sikorniki obchodziliśmy czwartą rocznicę zaślubienia córki mojej Stefanii z Karolem Estreicherem, urzędnikiem sądowym we Lwowie i pracowitym badaczem piśmiennictwa naszego, którego płody zamieszczane bywają w pismach czasowych i który z żoną i dwiema córeczkami na święta wielkanocne przybył.
Na tej familijnej skromnej uczcie pod jasnym, słonecznym niebem i w otoczeniu szerokiego krajobrazu były dzieci i wnuki moje, tudzież jeden prawnuk.
Niestety, pan Ambroży Grabowski nie podaje, co składało się na familijną, skromną ucztę.
W czasach mojego dzieciństwa do Sikornika, do Lasku Wolskiego noszono bułki przełożone sznyclami, czyli mielonymi kotletami, jajka na twardo, niekiedy nawet smażone kurze udka, a do popicia herbatę z cytryną - ciepłą w termosie lub zimną, w zwyczajnej butelce...
Tekst: Andrzej Kozioł
Źródło: "Dziennik Polski" 24 września 2005 r.