Na beczce prochu
Fakt, iż Kraków do końca I wojny światowej był twierdzą, obok rozmaitych konsekwencji niósł ze sobą i tę, że miasto siedziało na beczce prochu.
W sensie nieprzenośnym bynajmniej; garnizon, liczący prawie 10 tysięcy żołnierzy, na wypadek zbrojnego konfliktu czymś do nieprzyjaciela wszak strzelać musiał.
Powodowane tą okolicznością władze wojskowe zgromadziły w otaczających miasto fortach znaczne zapasy prochu i amunicji, nie bacząc na bezpieczeństwo cywilnej ludności i jej w tej materii protesty.
Między innymi, przy okazji wielkiego pożaru na bocznicy kolejowej przy koszarach arcyksięcia Rudolfa (w pobliżu dzisiejszego wiaduktu prowadzącego w ul. 29 Listopada) w roku 1906, dzienniki krakowskie, opisując zdarzenie, zwracały uwagę, iż płonące głownie fruwały w powietrzu na odległość kilkuset metrów, spadając na dachy zabudowań wojskowych, także na składy amunicyjne.
Przypomniano dramatyczne wydarzenia sprzed kilku lat, gdy we francuskim Tulonie eksplozja podobnych magazynów zmiotła z powierzchni ziemi pół miasta.
Kraków miał więcej szczęścia.
A krakania żurnalistów władze wojskowe lekceważyły całkowicie.
Lecz co się odwlecze...
W sobotę wieczorem, 6 czerwca 1909 roku, rozszalała się nad Krakowem, po bardzo upalnym dniu, gwałtowna burza z ulewnym deszczem i piorunami.
Grzmoty w czasie burzy rzecz zwyczajna, ale jeden z nich, około godziny w pół do ósmej, nawet najbardziej nieczułych poruszył, i to dosłownie.
W południowej części Krakowa i w Rynku Głównym zatrzęsły się domy, posypało na bruk szkło z okien.
Wszyscy przypuszczali, iż to właśnie w ich budynek uderzył piorun o wyjątkowej mocy.
Jednak żródło tego niezwykłego gromu znajdowało się o kilka kilometrów od centrum, w Woli Duchackiej, na terenach użytkowanych przez władze wojskowe, a ściślej - w ośmiu barakach za wapiennikami podgórskimi, przy drodze wielickiej, zapisanych w dokumentacji komendantury Twierdzy jako ''Munitions Depot nr 3''.
Jak się potem okazało, każde z zabudowań kryło w sobie po 12 ton prochu i po kilkanaście tysięcy szrapneli.
Od uderzenia pioruna, który zignorował wadliwie zainstalowany ''gromochron'', zapaliło się poszycie dachu jednego z baraków.
Ogień niepostrzeżony w porę wpełzł do wnętrza i dokonał efektownego dzieła zniszczenia.
Naczelnik stacji kolejowej Płaszów - odległej od magazynów w linii prostej około 1600 metrów - inspektor Młynarski, tak oto relacjonował reporterom krakowskich dzienników, którzy - nie bacząc na blokady organizowane przez policję i wojsko, przedarli się na miejsce katastrofy: ''Szalała burza z ulewą, która zwróciła naszą uwagę na pole i stąd byliśmy świadkami strasznego zjawiska wybuchu.
W kilka minut po wyjątkowo donioślejszym gromie, huk jeszcze większy wstrząsnął powietrzem, wywołując nawet reakcję w aparatach telegraficznych.
Spostrzegliśmy na horyzoncie wznoszący się ogromny słup ognia i dymu.
Budynek stacji zadrżał w posadach, szczątki szyb zasłały podłogę.
Byłem właśnie blisko drzwi, gdy te runęły wyrwane podmuchem wraz z futryną.
Pospieszyłem w głąb mieszkania, gdzie zastałem żonę ranną i synka skrwawionego.
Tymczasem detonacje, oświetlone krwawymi fontannami płomieni, poczęły się ponawiać w krótkich odstępach czasu.
Słychać było świst szrapneli, granatów, które gęstym deszczem ognia i żelaza zaczęły zasypywać stację i plant kolejowy.
Wszyscy w panice rzucili się do ucieczki, aby ocalenia szukać w Krakowie.
Zorganizowałem pociąg, który rannych w liczbie 89 zawiózł do miasta''.
W Krakowie było naturalnie o wiele bezpieczniej, panowało jednak nie mniejsze zamieszanie, ponieważ nie bardzo wiedziano, co się właściwie wydarzyło.
Pełne ręce roboty miało pogotowie ratunkowe, opatrując na ulicy poranionych szkłem i cucąc ciężko przestraszone damy.
Część personelu skierowano w rejon katastrofy.
Z dworca w kierunku Płaszowa wyruszył specjalny pociąg z ekipą lekarzy wojskowych.
Pospieszyła też straż pożarna z Krakowa, Podgórza i ochotnicze straże z okolicznych miejscowości.
Gdy już powszechnie było wiadomo, iż płoną magazyny amunicyjne, w stronę Podgórza, nie bacząc na ulewny deszcz, pociągnął spiesznie tłum gapiów, na próżno tamowany przez policję.
Eksplozje trwały jeszcze przez kilka godzin.
Na szczęście nie zajęły się ogniem sąsiednie baraki.
Jakimś cudem nikt nie zginął, choć liczba ciężej i lżej rannych osiągnęła 300.
Uratował się także, choć poraniony, żołnierz trzymający wartę w bezpośrednim sąsiedztwie płonącego magazynu.
Po samym magazynie zostało tylko wspomnienie, wielka dziura w ziemi i zwęglone belki.
Szczęśliwym trafem - jak dowiedzieli się sprawozdawcy ''Nowej Reformy'' - proch składowany był w górnej części baraku, szrapnele i granaty w podpiwniczeniu.
Rozgrzewane pożarem odpalały stopniowo.
Gdyby skrzynki z amunicją położone były odwrotnie, na pojemnikach z prochem, jego wybuch spowodowałby natychmiastową eksplozję całego materiału, a skutki byłyby katastrofalne.
Szczęśliwie pomógł też wiatr, wiejący od zachodu, fala uderzeniowa powietrza atakująca Podgórze i Kraków była znacznie słabsza.
Ale i bez tego emocji nie brakło.
Wstrząs i huk odczuli mieszkańcy odległego o 30 km Wiśnicza; byli przekonani, iż przeżyli trzęsienie ziemi.
Dopiero nazajutrz rano, w niedzielę, dowiedzieli się, co było rzeczywistym powodem ich bezsennej nocy.
Po sobotnio - niedzielnych fajerwerkach, od poniedziałku do swoich rutynowych, nieciekawych zajęć przystąpiła administracja cywilna i wojskowa.
Na rogach ulic rozlepiono afisze ostrzegające przed zbieraniem z pól, zwłaszcza przez dzieci, niewypałów.
Spisywano protokoły zniszczeń, szacowano straty.
Najsprawniejsi okazali się pośredni sprawcy całego zamieszania - wojskowi.
Wyliczyli skrupulatnie swoje szkody na 600 tysięcy koron, licząc po 4 korony za kilogram prochu i 40 koron za każdy szrapnel.
Kolejarze remont zdemolowanej stacji Płaszów wycenili na 40 tysięcy.
Szacowanie i rejestrowanie szkód cywilnych siłą rzeczy musiało trwać dłużej, zgłosiło się bowiem z mniejszymi czy większymi roszczeniami kilkaset osób.
Obiecano odszkodowania.
Czy je wypłacono i w jakiej wysokości - nie wiem.
W roczniku 1910 ''Nowej Reformy'' wyczytałem tylko, iż w sądzie lwowskim wciąż krakowianie handryczą się o nie z namiestnictwem, reprezentującym skarb monarchii.
Ck ministerium wojny uznało snadż, iż dość się już wykosztowało na pokaz fajerwerków dla mieszkańców Krakowa.
Jeszcze przez kilka następnych dni krakowska prasa z detalami relacjonowała przeżycia z pamiętnej nocy mieszkańców Płaszowa i Woli Duchackiej wraz z okolicznymi przysiółkami, zapewne i w tym celu, by wesprzeć mobilizacją opinii publicznej działania magistratu, który postanowił, na ile było w jego mocy ''zapobiec niebezpieczeństwu grożącemu Krakowowi z powodu bezpośredniego sąsiedztwa wojskowych magazynów amunicji i środków wybuchowych''.
Dowiedzieli się też mieszkańcy Krakowa ku swemu przerażeniu, że w ich ulubionym miejscu niedzielnych majówek i spacerów, w Lesie Wolskim, usytuowane są magazyny dynamitu.
Magistrat, jak łatwo się domyśleć, nie mógł wiele zdziałać wobec ck racji stanu.
Zostało więc po dawnemu, nic też zmienić nie zamierzano; przeciwnie, gdy na pogodnym firmamencie poczynały się gromadzić ciemne wojenne chmury, poczęto wzmacniać arsenał Twierdzy Kraków.
Tekst: Jan Rogóż
Źródło: ''Dziennik Polski'' z dnia 21 stycznia 2007 r.