Kłopoty z tożsamością
Dzięki rozwojowi techniki i biurokracji współcześni obywatele od kołyski zostają nazwani, opisani i przyszpileni do kartotek ewidencji pogłowia ludności.
Władza wie, jak kto się nazywa i gdzie mieszka, by w stosownym czasie przypomnieć o obowiązkach względem państwa.
Ta wszechwiedza władzy jest stosunkowo świeżej daty, a jej początki były dość nieporadne.
Jeszcze niespełna sto lat temu, gdy fotografia dopiero raczkowała, paszporty czy rozmaitego rodzaju legitymacje poświadczały tożsamość ich posiadacza wyłącznie rysopisem.
Możliwość korzystania z cudzych dokumentów - byle tylko zgadzała się płeć i z grubsza wiek - była więc praktycznie nieograniczona.
Ale też z drugiej strony nie była to praktyka nagminna, bo ludność w tych czasach była raczej mało mobilna.
W miejscu swego zamieszkania każdy był znany i raczej trudno było mu podawać się za kogoś innego.
Bardziej ruchliwi byli przestępcy i z nimi władze bezpieczeństwa istotnie miały kłopot.
Toteż ceniono wysoko tych agentów policji, których cechowała dobra pamięć do ludzkich fizjonomii.
Dobre czasy, w których w zasadzie można było się obyć bez dokumentów osobistych, skończyły się bezpowrotnie z chwilą wybuchu wojny.
Kraków, przygraniczne miasto twierdza, już jesienią 1914 roku znalazł się prawie na linii frontu.
Wojska rosyjskie podeszły do Bieżanowa.
Zarządzono ewakuację części ludności miasta - przeprowadzoną zresztą ślamazarnie, po bałaganiarsku - a pozostałych starano się objąć ścisłym nadzorem.
Władze - co zrozumiałe - chciały mieć pełną kontrolę nad tym, kto opuszcza miasto i kto do niego przybywa.
Niezbędne okazały się identyfikatory.
Jak to wyglądało w praktyce?
Oddajmy głos nestorowi polskich socjalistów Bolesławowi Limanowskiemu, którego wypadki wojenne zastały w Krakowie.
Tak pisze w swych ''Wspomnieniach'': ''15 marca 1915 r. otrzymałem list od Daszyńskiego, że w Oświęcimiu urządzają 21 marca obchód na cześć Kościuszki i bardzo proszą bym przyjechał przemawiać.
Powiedziałem, że chętnie, lecz trzeba by wyrobiono mi przepustkę i załatwiwszy fotografię trzeba było jeszcze uzyskać w policji poświadczenie tożsamości osoby.
Podług przepisów trzeba było przyprowadzić ze sobą dwóch świadków.
To była sobota, tuż przed końcem urzędowania, stawało się zgoła niemożliwe znalezienia świadków.
Przyszło mi na myśl, że najlepiej poświadczy moją tożsamość fotografia zamieszczona na czele mojej książki ''Historia powstania 1863 roku''.
Gdy w policji zażądano świadków, odrzekłem: - Chodzi o tożsamość osoby, która otrzymała przepustkę.
Otrzymał ją B.L.
Otóż ten sam B.L. napisał ''Historię powstania 1863 roku'' wydrukowaną w Krakowie i jest tam jego portret zgodny z fotografią, którą przedstawiam.
Więc omyłki być nie może.
- Ależ my pana znamy - odpowiedział urzędnik - chodzi tylko o formalność''.
Znali - ale nie potwierdzili.
Ostatecznie tożsamość Limanowskiego, bez ciągania świadków, poświadczył sam dyrektor krakowskiej policji.
Zrobił wyjątek dla znanego sędziwego publicysty.
Mniej znani obywatele Krakowa musieli wystawać wraz ze swymi świadkami w długich kolejkach.
Z czasem, wobec natłoku interesantów, otwarto punkt takich poświadczeń w pałacu Larischa obsługiwany przez urzędników magistrackich, gdzie wydawano również legitymacje uprawniające do pobytu w Twierdzy.
Zaczęto też naklejać na dokumentach zdjęcia, dotychczas odrębnie opatrywane specjalną klauzulą identyczności.
Jak pisze ''Nowa Reforma'' z maja 1915 r.: ''Dziesięciu introligatorów zamówionych przez gminę miasta Krakowa nalepiać będzie bezpłatnie fotografie na legitymacyach.
Adresy tych introligatorów znajdują się na afiszach''.
To były oficjalne drogi zdobycia przepustek do Twierdzy bądż legitymacji na pobyt.
Ale obok nich - co nikogo nie zdziwi - można było je także pozyskać - nawet szybciej, choć nie za darmo - ze żródła nielegalnego.
W aktach policji zachował się przechwycony przez cenzurę wojskową list adresowany do Maurycego Bernsteina zamieszkałego przy ul. Długiej 39: ''Najdroższy i najukochańszy nasz Tatusiu!'' - pisze do p. Maurycego jego córka Róża z miejscowości Neutitschein, dokąd została z matką i rodzeństwem ewakuowana - ''Dzisiaj mieliśmy sposobność wysłania Ignasia do Krakowa, gdyż jechał pan April z Podgórza.
Wyjechał o wpół do drugiej w południe, a za godzinę wrócił nazad do domu, gdyż nawet tu musi mieć legitymacyę.
Dziś wyjeżdża stąd pewna pani do Krakowa, która wykazała się, że syna ma w szpitalu, to jej dali legitymacyę, która kosztowała 200 koron.
Może i Tatuś będzie mógł się wystarać o taką legitymacyę...''.
List powędrował z cenzury do policji z pismem przewodnim takiej oto treści: ''W załączeniu przedkładam do dalszego postępowania skonfiskowany list świadczący o oszustwach przy wydawaniu ''Passierschein''.
Zaznaczam, że przy cenzurze listów napotyka się ustawicznie na listy z prośbą o protekcję celem uzyskania legitymacji - prawie do jednej i tej samej osoby''.
Kto zacz owa ''jedna i ta sama osoba'' było chyba w Krakowie tajemnicą poliszynela, bo jej wyśledzenie trwało bardzo krótko.
Już kilka dni po doniesieniu cenzury do akt dołączono notatkę: ''dowiedziałem się, że ''Passierscheiny'' wyrabiają Wassrtheilówna z Podgórza i Dora Krausówna za pośrednictwem oficerów mających styczność z komendaturą Twierdzy (oni jednak za to pieniędzy nie biorą).
Na wyrabianiu ''Passierscheinów'' obie miały już bardzo dobrze zarobić, a legitymacye dostają za nierząd z oficerami.
Pozwalam sobie nadto zaznaczyć, że nazwiska donosiciela nie będę mógł wydać gdyż tylko pod tym warunkiem mi doniesiono''.
Notatkę agenta policji zwierzchność opatrzyła klauzulą ''PU'' - poufne.
Czy i jaki z niej zrobiono użytek - historia milczy.
Faktem niezbitym jest jednak, że tę swoją ostatnią wojnę ck monarchia przegrała i to z kretesem.
Tekst: Jan Rogóż
Źródło: ''Dziennik Polski'' z dnia 28 października 2007 r.