Tamten listopad
11 listopada - fatalny termin jak na narodowe święto.
Zimno, ponuro i jeszcze na dodatek trwa smutek ciągnący się od Wszystkich Świętych i pierzchający dopiero przed andrzejkami.
Z klimatyczno - psychologicznych względów 3 Maja bije na głowę listopadowe święto.
Maj nie tylko dmucha ciepłem, nie tylko pachnie bzem i fiołkami, ale na dodatek tchnie optymizmem, jest pierwszym prawdziwie wiosennym miesiącem.
I jeszcze coś - przeciętny Polak dość mgliście orientuje się w powodach, dla których 11 dzień listopada został obwołany narodowym świętem.
I znów maj ma przewagę; nawet nieuk drzemiący podczas lekcji historii coś słyszał o majowej konstytucji, zna kilka nazwisk z czasów jej uchwalenia, ba, czasami nawet potrafi zanucić przynajmniej jedną z wielu zwrotek ''Mazurka 3 Maja'':
Witaj, majowa jutrzenko, świeć naszej Polskiej Krainie,
Uczcimy ciebie piosenką, przy hulance i przy winie.
Witaj maj, piękny maj, u Polaków błogi raj!
Historia nie obchodziła się dobrze z polskimi zabytkami, nie tylko zbudowanymi z kamienia i cegły, ale także niematerialnymi.
Na kilkadziesiąt lat 3 Maja został wykreślony z oficjalnego kalendarza.
W zasadzie nie powinien, bo przecież majową konstytucję uznawano za postępowy (aczkolwiek ograniczony w swej postępowości) akt prawny.
Prawdopodobnie zawiniły dwa czynniki - rozprawa ze wszystkim, co stanowiło społeczne lepiszcze przedwojennej Polski i bliskość 1 Maja.
Gdyby osiemnastowieczni posłowie nieco przedłużyli obrady sejmu, gdyby uchwalili konstytucję w czerwcu - może w kalendarzu PRL mielibyśmy jeszcze jedną kartkę z czerwoną datą.
Usunięcie 3 Maja ze spisu świąt narodowych było gwałtem zadanym tradycji, gwałtem wprawdzie wielkim, ale dotkliwym jedynie dla pokolenia moich rodziców, lecz nie dla mojego.
My wchodziliśmy w społeczne życie w nowej rzeczywistości, z nowymi kalendarzami.
Natomiast starsi przez lata nie mogli się pogodzić z obcą, narzuconą patriotyczną liturgią.
Wyobrażcie sobie, że znika święto 14 lipca, że nie ma parady wojskowej na Polach Elizejskich, a 13 lipca policja każe konsjerżom zdejmować trójkolorowe flagi - tłumaczyłem często Francuzom kręcącym nosami na nasze narodowe żale.
Niektórzy rozumieli, nawet jeżeli wiedzieli, że atak na nieomal pustą Bastylię nie miał żadnego sensu, a Wielką Rewolucję postrzegali jedynie jako krwawą jatkę...
Zlikwidowanie listopadowego święta - nawet jeżeli tę komunistyczną decyzję potępi się zdecydowanie - nie stanowiło gwałtu na tradycji, bowiem historia uroczystego świętowania 11 dnia listopada była krótka.
Można nawet powiedzieć, że bardzo krótka.
Dopiero na początku lat dwudziestych, gdy ustały walki o ustalenie granic Rzeczypospolitej, można było pomyśleć o święcie upamiętniającym odzyskanie niepodległości.
Początkowo listopad był świętem Wojska Polskiego.
Publicyści chętnie przywołują rok 1925, gdy pod arkadami pałacu Saskiego złożone zostały prochy Nieznanego Żołnierza.
Jednak trudno tę uroczystość wiązać z datą póżniejszego święta narodowego, odbyła się bowiem wcześniej, w przededniu Wszystkich Świętych.
Nawiasem mówiąc, sprawa ma swój krakowski aspekt, a sporą rolę odgrywają w niej ambicje Mariana Dąbrowskiego, właściciela i redaktora naczelnego IKC, oraz... jego antywarszawskie nastawienie.
W ''Światowidzie'' - jednym z pism koncernu Dąbrowskiego - z 20 czerwca 1925 roku można przeczytać krótką notkę, w zasadzie podpis pod zdjęcie: W nocy z 13 na 14 czerwca grono obywateli złożyło na skwerze pod pomnikiem Władysława Jagiełły na pl. Matejki w Krakowie płytę kamienną z napisem: ''Nieznanemu Żołnierzowi Polskiemu poległemu za Ojczyznę 1914 - 1920''.
''Grono obywateli'' w ''Światowidzie'' pozostawało anonimowe, jednak cały Kraków wiedział, a socjalistyczny ''Naprzód'' wprost napisał, kto był inicjatorem tego przedsięwzięcia: ''Nieznany żołnierz'', który poległ za ojczyznę, zaczyna w Polsce coraz częściej służyć do celów reklamowych różnym znanym osobistościom, które nie poległy za ojczyznę.
W Krakowie zafundował ''nieznanemu żołnierzowi'' znany p. Marian Dąbrowski, wydawca trzech pism, płytę z piaskowca, którą w ubiegłą niedzielę z jego polecenia położono u stóp pomnika Grunwaldzkiego na placu Matejki.
Zaznaczyć należy, że - w przeciwieństwie do grobów ''nieznanego żołnierza'' w Paryżu i Londynie - pod bardzo skromnym i niekosztownym kamieniem na placu Matejki, podobnie jak pod takimi samymi kamieniami położonymi przez różnych znanych lub nieznanych sprawców w Warszawie, Łodzi i innych miastach polskich, niczyje zwłoki nie są pochowane, a kamień leży tylko tak sobie, na pokaz!
Oryginalny pomysł francuski, który był pięknym odruchem serca, u nas nie tyle skopiowano, ile raczej sparodiowano.
''Od wzniosłości do śmieszności - jak powiada przysłowie - tylko jeden krok''.
Zdaje się, że u nas już jeden krok zrobiono.
Ostro, złośliwie, przejechał się ''Naprzód'' po koncernie IKC i jego właścicielu.
Może rzeczywiście pod nieco fałszywą anonimowością kryły się autoreklamiarskie motywacje.
Jednak - co podkreślał Stanisław Broniewski - Dąbrowski, wściekle antystołeczny, do szpiku kości krakauerski, mógł się kierować niechęcią do Warszawy: ''Skoro (...) Warszawa wymyśliła grób nieznanego, to dlaczego Kraków ma być od niej gorszy?
Że pod płytą nikt nie leży?
To nie jest ważne, a pozostaje okazja wykpienia Warszawy, w czym go tak usłużnie wyręczył ''Naprzód'', który przypomniał, że na placu Saskim też kamień leży tylko na pokaz''.
I pomogło - jeszcze tego samego roku, w przeddzień Wszystkich Świętych, warszawiacy pochowali na placu Saskim zwłoki z masowego, żołnierskiego grobu...
Jednak zanim 11 listopada stał się świętem narodowym, musiało minąć jeszcze kilkanaście lat; Dzień Niepodległości obchodzono po raz pierwszy w 1937 r.
Policzmy - w II Rzeczypospolitej świętowano tylko dwukrotnie, bo przecież w listopadzie 1939 r. Polska już była okupowana.
Po wojnie trwała kilkudziesięcioletnia przerwa i dopiero po 1989 r. można było wrócić do dawnych obyczajów.
Okazuje się więc, że święto - z pozoru liczące równo siedemdziesiąt lat - w rzeczywistości było obchodzone zaledwie kilkanaście razy.
Zbyt krótko, aby mocno utrwaliło się w zbiorowej pamięci, aby weszło do prywatnych kalendarzy Polaków.
Czy przeciętny Polak wie, dlaczego świętujemy 11 listopada?
Badania dowodzą, że nie za bardzo.
11 listopada jest świętem jednocześnie polskim i europejskim.
Tego dnia w 1918 r. w Compiegne nieopodal Paryża Niemcy podpisali rozejm.
Wcześniej rozpadła się habsburska wielonarodowa monarchia - skończyła się I wojna światowa.
A na polskich ziemiach kończyły się zabory.
Powstawały namiastki rządów - w Lublinie rząd Daszyńskiego, w Krakowie Polska Komisja Likwidacyjna.
Stara stolica Polski już pod koniec pażdziernika wyrwała się spod austriackiego panowania.
Na krakowskim Rynku bielą i czerwienią zagrały narodowe flagi, zabrzmiał Mazurek Dąbrowskiego.
Nie pierwszy raz podczas tej wojny.
Sięgnijmy do krakowskich wspomnień...
W dniu 5 maja 1917 r. nowa para cesarska w osobach cesarza Karola i cesarzowej Zyty zjechała do Krakowa po raz pierwszy i ostatni.
Na uroczystość tę zgoniono młodzież krakowskich gimnazjów, z powierzeniem jej tradycyjnej funkcji tworzenia szpaleru, tym razem od Głównego Dworca przez ulicę Basztową i Barbakan, gdzie odbyło się przywitanie cesarskiej pary przez władze miejskie, i dalej ulicą Floriańską do kościoła Panny Marii.
Oprócz zgonionej młodzieży, niezbyt wielu krakowian witało otwartą cesarską karetę i marsowo wyglądającego cesarza w towarzystwie pięknej małżonki.
''Cesarz Karol w mundurze i z bagnetem u boku, wprowadzonym w czasie wojny dla oficerów w miejsce szabli, salutował uprzejmie na prawo i na lewo, dziękując za słabe i nieliczne okrzyki urzędowych klakierów, rozmieszczonych wzdłuż trasy''.
Kiedy cesarska para zbliżyła się do mariackiego kościoła, nastąpiło coś nieprzewidzianego, coś wspaniałego: ''...po prostu dech nam zaparło - od strony Rynku dżwięki Mazurka Dąbrowskiego fanfarą lecą radosną.
To orkiestra jednego z krakowskich gimnazjów, ustawiona u wrót kościoła Panny Marii, polskim hymnem narodowym przywitała austriacką parę cesarską.
Gra orkiestra ile sił w płucach, a z mariackiego zaułka spłoszone gołębie wzlatują białym obłokiem ku lśniącej u szczytu świątyni w złotej koronie, na pomyślność nadziejom...''.
Nie pierwszy raz za austriackich czasów grano na Rynku tę melodię, nawiasem mówiąc - nie zabronioną w Galicji.
Kiedy wybuchła pierwsza wojna światowa to - jeżeli wierzyć Mieczysławowi Stolarskiemu - właśnie ona, nie austriacki hymn, miała budzić patriotyczne nastroje krakowian: ''Niezwykłe było to popołudnie, gdy dziennik za dziennikiem wysyłał na ulice dodatki nadzwyczajne.
Mobilizacja!
Kto mógł, wychodził na miasto.
Na Rynku pod wieżą ratuszową i na innych placach grały wojskowe orkiestry, którym generał von Böhm - Ermolli kazał grać nie ''Gott erhalte'', ale ''Jeszcze Polska nie zginęła!''
Otaczały je wykrzykujące tłumy spokojnych zwykle mieszkańców miasta''.
31 pażdziernika 1918 r. ziściły się nadzieje - Kraków znów był własny, polski.
Symboliczny akt przejęcia miasta dokonał się na Rynku, nieopodal miejsca, w którym generał Kościuszko składał narodowi przysięgę.
Naoczny świadek tak wspominał tamte chwile: ''31 pażdziernika tłumy krakowian zapełniły w południe Rynek, aby być świadkami zaciągnięcia warty na odwachu pod Ratuszem przez polskie wojsko.
Biły dzwony we wszystkich kościołach, górował nad nimi potężny głos ''Zygmunta''.
W południe, gdy z wieży kościoła Mariackiego odtrąbiono hejnał, od strony ulicy Wiślnej wkroczyła orkiestra kolejarzy, ustawiła się koło odwachu i grała marsze i pieśni narodowe.
Z ulicy Grodzkiej wmaszerowała niebawem kompania piechoty z orzełkami na czapkach, dowodzona przez pułkownika Bolesława Roję.
Gdy kompania stanęła przed odwachem, warta złożona z austriackich żołnierzy oddała broń i odmaszerowała.
Z odwachu strącono dwugłowego czarnego orła.
Biały orzeł rozpostarł swe skrzydła.
Biało - czerwone chorągwie spłynęły z odwachu, z ratusza, z pobliskich kamienic.
Polscy żołnierze objęli nad Krakowem straż.
Kraków był pierwszym miastem, które zrzuciło jarzmo zaborcy''.
W niezbyt odległym od ratuszowej wieży pałacu Wielopolskich odbył się inny akt - formalnego przekazania władzy.
Największym zmartwieniem komendanta Festung Krakau, hrabiego Benigniego, nie była utrata miasta, ale wątpliwość, czy on i jego oficerowie 1 listopada otrzymają gażę.
Dostali - na pożegnanie...
Wróćmy do 11 listopada.
Dzień wcześniej do Warszawy wrócił z internowania komendant I Brygady Legionów Polskich - Józef Piłsudski.
Rada Regencyjna - kolejna namiastka polskiego rządu - przekazała mu pełnię władzy państwowej i naczelne dowództwo nad wojskiem.
Można więc ten dzień uznać za początek odrodzenia polskiej państwowości...
Opisy do załączników:
1 - Odwach przy Wieży Ratuszowej udekorowany flagami narodowymi
2 - Oficerowie i żołnierz pierwszej polskiej warty na krakowskim odwachu
Tekst:
Andrzej Kozioł
Źródło: ''Dziennik Polski'' z dnia 9 listopada
2007 r.