Na granicy jest strażnica...
O granicy dzielącej ziemie polskie pomiędzy Rosję i Austrię w latach zaborów mówiło się często - kordon.
Przybywano zza kordonu, przekradało się czy szmuglowało przez kordon.
Obu tych określeń, granica i kordon, także i dziś, pisząc o czasach ck monarchii używamy zamiennie traktując jako synonimy.
Ale to dwa różne pojęcia.
Najlepiej różnicę tą objaśnia Józef Piłsudski w "Bibule", w felietonach pisanych na zamówienie Ignacego Daszyńskiego dla socjalistycznego "Naprzodu" w roku 1903: "Granice są bardziej strzeżone, niż jakiekolwiek punkty wewnątrz państw, lecz nigdzie baczność nie dochodzi do tak potwornych rozmiarów, jak w Rosji...
Pas pograniczny jest podzielony na trzy linie.
Pierwsza - tuż nad granicą, druga, tzw. linia kordonów, w oddaleniu 1 - 2 km od granicy i trzecia - rzecz zupełnie niesłychana w żadnym innym państwie - obejmująca sobą ponad stukilometrowy pas ziemi wewnątrz kraju".
Na pierwszej linii rozstawieni byli żołnierze z karabinami w odległości 200 do 600 kroków, drogi na noc bronowano, ślady tropiono z psami.
Baczono, by żadna żywa istota, prócz ptaków, nie przeszła przez granicę.
Zaś "cały ruch tych istot kierowano do określonych punktów, gdzie dozór graniczny jest niejako zgęszczony i gdzie wszystko: ludzie i ich pakunki, towary podlega rewizji oraz może otrzymać pozwolenie na przekroczenie granicy.
Są to komory i przykomórki".
Druga linia, linia kordonów, szerokości jednego, dwóch kilometrów przecinała wszystkie drogi idące od granicy.
Wysyłano przede wszystkim konne patrole w różne strony, by rewidowały wszystko, co się przewijało przez drogę, a nie było zaopatrzone w legitymację pierwszej linii.
Tutaj też na przecięciu jakiejkolwiek drogi stały koszary straży, zwane kordonami.
Straż i patrole to byli wojskowi, najczęściej Kozacy.
W komorach, gdzie rewidowano podróżnych, nakładano cła od towarów importowanych oraz wizowano paszporty pracowali cywilni "czynownicy".
Najbardziej znaną krakowianom w czasach zaborów była komorą celna na Baranie, opodal Kocmyrzowa.
Tędy długo wiódł główny szlak handlu zbożem i tędy najczęściej jeździli oni do krewnych, znajomych, do swych majątków, na tereny tak bliskie i przez stulecia połączone z Krakowem licznymi więzami, brutalnie z czasem przeciętymi przez arbitralne decyzje zaborczych traktatów.
Jeszcze w roku 1825 Kazimierz Girtler często jeżdżący do swego folwarku w Łyszkowicach koło Proszowic notował: "kto ino był w Krakowie w księdze ludności zapisany, od wójta brał kartkę, okazywał ją w policji i natychmiast otrzymywał paszport.
Nie było potrzeba protekcji, by go najpośledniejszy człowiek w jednej nie miał godzinie."
Ale w 1952 roku pisze onże Girtler: "Chcąc zyskać paszport z Krakowa do Polski (z Polski za granicę nikomu go nie dawano) za każdy raz składałem świadectwo carskiego naczelnika powiatu, że mam za kordonem dzierżawę dóbr, że spokojnie się tam zachowuję.
Z tym świadectwem szło się w Krakowie do komisarza dystryktu; z kartą od niego szedł paszport do Gubernium, a te posyłało go do Wiednia, do ambasady rosyjskiej po wizę, która służyła tylko na dwa przejazdy, choć paszport był roczny.
Nawet przy protekcji ten miluchny taniec paszportowy trwał najkrócej dwa miesiące."
A potem dopiero granica i dziesiątki szykan, których na wołowej skórze nie spiszesz.
Trzepanie bagaży, nieufność, podejrzliwość.
Typowa scenka z pamiętników Girtlera: "Urzędnik Markow, nieraz, choć już bryczkę i tłumoki rewidowano, kazał je ponownie przetrząsać.
Dywanik, którym siedzenie było nakryte położyć kazał na bruku i nań wykładać, osobno poduszkę, kołdrę, a wszystko macać, miąć, trząść czy zaś nie ma czegoś wewnątrz; w małej toaletce drobiazgi przepatrzyć, w sukniach kieszenie i podszewki zrewidować, furmana obmacać.
Miałem w wazonie dużym jakąś plantę, i ją oglądał.
Mówię do furmana: «Wyciąg z ziemi bo tam może co być.»
Spojrzał Markow zyza, ale się nie odezwał...
Pilnował nieźle, bo sam za to kradł za wszystkich."
Kwitło na komorach złodziejstwo, donosicielstwo i korupcja.
"Straż kozacza - pisze Girtler - przemycaczy chwytała, a sama najlepiej przemycała".
Z czasem restrykcje złagodniały, wprowadzono przepustki dla mieszkańców strefy nadgranicznej, ale na cle było do końca po dawnemu.
Kiedy więc wybuchła oczekiwana już od dawna wojna i padły kordony radość była po obu stronach ogromna.
Uwidacznia ją wymownie reprodukowany obok rysunek zamieszczony na pierwszej stronie "Nowości Ilustrowanych" pod datą 8 sierpnia 1914 roku.
6 sierpnia z Oleandrów wyruszyła "pierwsza kadrowa" obalając w Michałowicach rosyjskie słupy graniczne, który to fakt, z przerwą w czasach PRL - u, uroczyście odtąd fetujemy.
Jednak gwoli ścisłości historycznej wypada przypomnieć, iż pierwsze padły słupy graniczne nie w Michałowicach, a na Baranie właśnie.
Wymarsz pierwszej kadrowej poprzedził wypad patrolu kawalerii, tzw. Siódemki Beliny.
2 sierpnia szef sztabu "Strzelca" Kazimierz Sosnkowski dokonał jego odprawy.
Zadaniem tej szpicy, pod komendą Władysława Beliny - Prażmowskiego, było dokonanie napadu na lokal rosyjskiej komisji poborowej w Jędrzejowie oraz rozpoznanie sił rosyjskich.
Sosnkowski żegnając wyruszających powiedział: "Choć będziecie wisieć, ale za to spełnicie pięknie swój obowiązek żołnierski i historia o was nie zapomni".
Belinie, jedynemu w mundurze ułańskim, towarzyszli: Stanisław Grzmot - Skotnicki, Janusz Głuchowski, Zygmunt Karwacki, Stefan Kulesza, Antoni Jabłoński i Ludwik Skrzyński.
3 sierpnia przed świtem przekroczyli granicę austriacko - rosyjską na Baranie.
Przed Jędrzejowem napotkali wracających do domów rezerwistów, od których dowiedzieli się, że rosyjska komisja poborowa na wieść o ich wkroczeniu uciekła z miasta, poniechawszy mobilizacji.
Patrol wrócił bez przygód do Krakowa.
Tekst:
Jan Rogóż
Źródło: ''Dziennik Polski'' z dnia 6 sierpnia
2011 r.